Jakiś czas temu udaliśmy się do muzeum miejskiego we Fremantle i jeżeli uważnie czytacie naszego bloga, to wiecie, że pomimo naszej początkowej niechęci, wizyta ta okazała się bardzo ważna. Jednak wydarzyła się też zupełnie inna rzecz – pani w kasie zapytała, czy oprócz muzeum chcemy zobaczyć też łódź podwodną.

Rozejrzeliśmy się dookoła, owszem dużo wody, ale łodzi brak. Pod wodą jej nie było, choć to łódź… podwodna. Stwierdziliśmy jednak, że zaryzykujemy. Łódź stała po drugiej stronie budynku. Musieliśmy poczekać ponad godzinę (w tym czasie obejrzeliśmy całe muzeum), aż uzbiera się grupa i będziemy mogli wejść na pokład.

Trzeba przyznać, że to, co nas najbardziej zachęciło, to przede wszystkim jej rozmiar. W tym wypadku naprawdę miał znaczenie. Nie był to jakiś zatapialny kajak, czy coś wyglądające jak ufo z lat 60., gdzie ledwo byśmy się z Anią w dwójkę zmieścili. Nie – tu mieliśmy do czynienia z konkretem. Niestety nie był to okręt atomowy, znany nam tylko z filmów, ale bez chwili grymasu wzięliśmy łódź, jaką nam dali. Gdy już myślałem, że to będzie taki foto wpis (bo co my wiemy o tych zaworach), poznaliśmy Marka.

Mark
Mark

Marek to pan ok. siedemdziesiątki, ubrany w wojskowy kombinezonik. Na identycznym okręcie spędził sporą część swojego życia. Dziś, jak się dowiadujemy, dostał wybór – spokojnie w domu czekać co miesiąc na emeryturę albo też ją dostawać i jeszcze aktywnie pracować, choć już bezstresowo. – Bo co to za problem oprowadzić dwóch blogerów po łodzi, którą się zna jak własną kieszeń? Co więcej, inaczej słucha się opowieści nawet o tym głupim zaworze, wiedząc, że ktoś faktycznie zna jego działanie a nie, że po prostu się nauczył. To czuć i pewnie dlatego ta wizyta zapadła nam w pamięć. Nie wiemy, czy tak po prostu jest w Australii, ale cieszy takie podejście a nie problemy z magiczną liczbą 67.

Tymczasem schodzimy po drabinie na dół, światło jest mocno żółtawe, korytarze – ciasne, ale bez przesady. Nie czujemy się jednak jak w kanale pod miastem, tylko z odrobiną uwagi normalnie się poruszamy.

Generalnie można iść tylko przed siebie – wejść oraz wyjść, więc zabłądzić jest trudno. Przechodzimy przez kilkanaście pomieszczeń:

Plan łodzi
Plan łodzi
Ciasne korytarze
Ciasne korytarze
Kajuta
Kajuta
Mesa
Mesa
Kuchnia
Kuchnia
Przejście
Przejście

i – nim się orientujemy – mija godzina. Na końcu panuje już lekki zaduch i pojawiają się pierwsze krople potu. Ale nie u Marka, on pomimo swojego wieku zachował największy wigor w trakcie tego krótkiego oprowadzania. Widać lata pod wodą odcisnęły swoje piętno i szczury lądowe mają czego zazdrościć.