Wrzesień 2015 r. Obrazki z Budapesztu i granicy węgiersko-serbskiej sprawiają, że emocje medialne wokół uchodźców sięgają zenitu. Jednak to były tylko dwa punkty w trakcie ich długiej drogi przez Europę.

Jedną z dróg, którą docierali na Stary Kontynent, była właśnie ta.

Dalej

Do Europy prowadzi wiele tras migracyjnych. Obejmują odcinki zarówno wodne, jak i lądowe. W zależności od tego, kto dokonuje podziału, różnie się je nazywa. Według „National Geographic” można podać dwie główne nazwy – droga z Afryki Wschodniej lub droga wschodnio-śródziemnomorską. Pierwsza prowadzi przez Libię i Egipt do Włoch i Grecji, oczywiście drogą morską. Druga – z Syrii, Iraku, Iranu przez Turcję do Grecji i dalej w głąb Europy.

Frontex, czyli Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej, zarządzająca współpracą operacyjną na zewnętrznych granicach państw członkowskich Unii Europejskiej, wyróżnia osiem dróg. Część zawiera się w tych dwóch wyszczególnionych powyżej. Morze Śródziemne ma trzy drogi: wschodnią, zachodnią i centralną. Do tego dochodzą cztery: do Apulii i Kalabrii we Włoszech, na Wyspy Kanaryjskie, z Albanii oraz przez granice wschodnie UE. Ostatnią jest droga zachodnio-bałkańska albo po prostu – bałkańska, która obecnie w takiej formie nie istnieje.

2015 to był rok, kiedy przez Europę szedł niczym nie uregulowany strumień ludzi. Z Grecji szybciej można było dostać się do Austrii lub Niemiec w sposób nielegalny niż legalny. W październiku 2015 r. – według oficjalnych źródeł – do Europy dotarło 220 tys. osób, większość właśnie tym szlakiem. Był to najliczniejszy miesiąc. Dla porównania w październiku 2016 r. było to „jedynie” 30 tys. osób.

Droga Bałkańska

Grecja

Dalej

W jednej z kawiarni w Salonikach rozmawiamy z aktywistami, którzy codziennie pomagają osobom przekraczających granicę z Macedonią.

W mieście organizują zbiórki ubrań, obuwia oraz jedzenia. Następnie własnymi samochodami zawoża rzeczy i produkty do obozu tuż przy granicy. Pytam, jak migranci tu docierają? Na wyspach część zostaje w obozach, mocno przepełnionych. Większość promami dostaje się na kontynent, a tam już specjalnymi autobusami tutaj. Przynajmniej tak było.

- Już ich tutaj nie ma.
- To znaczy - dopytywałem.
- Trasa się zmieniła, Saloniki są omijane i jadą prosto na granicę.
- Do Idomeni?
- Do Idomeni.

Wcześniej, również w Salonikach, w różnych częściach miasta, koczowało wielu migrantów.

Idomeni znajduje się trochę ponad godzinę jazdy samochodem na północ od miasta. Z głównej drogi, prowadzącej do oficjalnego przejścia granicznego, jeszcze pięć kilometrów do obozu. Pierwszy zatrzymany samochód – miejsca brak, bo wypełniony paczkami i ludźmi. Pięć miejsc w aucie a siedem osób w nim siedzi, a wśród nich wolontariusze jadący do Idomeni. Zatrzymują drugi samochód, który jedzie z nimi. Szybkie przepakowanie i jedziemy razem. Nikt nie ma pytań.

Obóz znajduje się tuż za przejazdem kolejowym. Wolontariusze poznają mnie z Australijczykiem greckiego pochodzenia, który część swoich wakacji przeznacza na udzielanie pomocy migrantom. Oprowadza nas po kolejnych namiotach, wyjaśnia funkcjonowanie tego miejsca i przedstawia innym pracownikom.

Każdy obóz da się w pewnym sensie opisać podobnie. – Dużo potrzebujących, za mało rąk do pomocy. Można zadawać pytania i rozmawiać, ale jednocześnie trzeba pracować. Czasem wypakowuje się paczki, układa je w namiocie, innym razem rozdaje się wodę.

Wchodząc po raz pierwszy do obozu, ma się wrażenie wielkiego chaosu – gwar rozmów w powietrzu, dzieci biegają, samochody dowożą paczki i jedzenie. Wystarczy jednak przystanąć z boku i poobserwować chwilę, by zauważyć rytm. Przyjeżdża autobus wypakowany ludźmi, pojawiają się wolontariusze, jednej osobie wręczają numer i informują, że są grupą. Od teraz muszą się pilnować. Razem będą przekraczać granicę. Nim pójdą dalej, w dwóch namiotach, ustawionych na wejściu, dostają wodę i jedzenie. Mogą też poprosić o koc lub coś specjalnego dla dzieci. Szybko dostają coś do jedzenia i picia. Zaspokojenie podstawowych potrzeb oraz podanie prostych informacji rozluźnia napięcie. To pomaga w organizacji. Grupa ma też wskazane miejsce w namiocie, dzięki czemu nie muszą nerwowo sprawdzać, czy to już ich czas na przejście. Czekają.

Do dyspozycji są cztery duże namioty. Można się schronić przed wiatrem i deszczem. Przespać. Zarządzanie stresem to kluczowa umiejętność do opanowania sytuacji na przejściach granicznych. Idomeni to najlepiej zorganizowany obóz jaki odwiedzam.

Idziemy dalej. Są dwa punkty medyczne – Czerwonego Krzyża oraz Lekarzy bez Granic. Dalej znajdują się toalety, barak dla wolontariuszy oraz małe biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR), organu, który koordynuje międzynarodowe działania dotyczące uchodźców i przepływ osób.

Jedna z grup szykuje się do przejścia przez granicę. Najpierw ustawia się między namiotami, a potem wzdłuż torów udaje się do greckich pograniczników. Tam chwila oczekiwania i przechodzi dalej, gdzie – po stronie macedońskiej – ustawiony jest niewielki obóz przejściowy. Dookoła trochę małych ogrodzeń z siatki kolczastej, aby mieć pewność, że nikt nie zboczy z trasy.

Noc spędzam na rozmowach. Pytam o to, skąd są, dlaczego uciekają, ile zapłacili, co robili i jakie mają plany? Lekarz mówi, że słyszał, że w Niemczech znajdzie pracę. Są też architekt, dwóch informatyków, budowlaniec. Najchętniej rozmawiają ze mną mężczyźni i dzieci. Nie wszyscy mówią po angielsku. Jednak nie tylko ja zadaję pytania. Do mnie też jest ich sporo. Dotyczą głównie tego, czy wiem, jak wyglądają dalsze etapy trasy, czy granice są otwarte? Z architektem długo rozmawiamy o Polsce – ciekawi go, mógłby się zatrudnić nad Wisłą.

Przychodzą też siostry w wieku 16 i 13 lat. Długo rozmawiamy o ich drodze. Pół roku mieszkały z małym bratem i rodzicami w Turcji. Są z Syrii. Dwa dni temu łodzią przepłynęły z Turcji. Ktoś się włącza do rozmowy i mówi, że jego łódź się przewróciła, ale na szczęście blisko brzegu i wszyscy dopłynęli do niego. Za drugim razem się udało. Rozmowy o przeprawach łodzią budzą najwięcej emocji. To najniebezpieczniejszy fragment podróży. I najdroższy. Na koniec siostrą proszą, czy mogą obok mnie postać. Boją się, że coś im się w nocy stanie. Co ma ich chronić? – Rodzina, znajomi i dobrzy ludzie, bo nikt więcej. Nie są nawet zarejestrowani, więc nikt nie bierze za nich odpowiedzialności. Ich dokumenty niewiele znaczą, tylko na miejscu (jadą do Niemiec) poświadczają, skąd są. Jeśli w ogóle te dokumenty mają. Nikt też nie chce ich rejestrować, bo wtedy pojawiłaby się formalna odpowiedzialność. A tak problem jest mniejszy.

Macedonia

Dalej

Po przejściu na stronę macedońską grupy wsiadają do pociągu. Jak wypełni się cały – ruszy. Pociąg ma pierwszy postój na stacji Gevgelija, kilka kilometrów od granicy grecko-macedońskiej. Natychmiast biegną do niego lokalni kupcy. Już w Idomeni – tuż przy obozie – pojawiło się kilka punktów, sprzedających więcej niż to, co można dostać w obozach. Jest cola, są hot-dogi. A ceny – dwukrotnie wyższe niż w sklepach. Tutaj sprzedawcy oferują karty SIM (towar numer jeden), napoje oraz przekąski na drogę. Gdy pociąg odjedzie, chowają się w cieniu i czekają na kolejny transport.

Trzeba jeszcze zapłacić za przejazd. Na początku był darmowy, potem kosztował 5 euro, a teraz rząd macedoński za tę usługę pobiera 20 euro od osoby. Podróż przez cały kraj trwa około pięciu godzin. Pociąg dojeżdża do stacji w Tabanovcach.

W Skopje organizują się aktywiści i organizacje pozarządowe. W magazynie, niedaleko centrum, spotykam się z Sandrą. Nadzoruje zbiórkę rzeczy dla uchodźców, które są tu sortowane i paczkowane. Tam słyszę jedną liczbę – 6 tys. Tyle osób dziennie przekracza granicę. Potwierdza się to z wyliczeniami greckimi. Inne fakty również się sprawdzają, na przykład, że łodziami często kierują sami uchodźcy, którzy próbują zarobić za przepłynięcie. Ich brak doświadczenia jest też częstym powodem wywrotek.

Rano wracam do Tabanovcy. Wchodzę równo z wjeżdżającym na stację pociągiem, który kończy bieg. Przejściowy obóz prowadzi tutaj Czerwony Krzyż. Migranci nie spędzają w nim za dużo czasu. Rozprostowują tylko kości, jedzą posiłek, piją wodę. Mogą chwilę się przespać. Ale w tych namiotach nikogo nie znajduję. Widzę pomieszczenie z ubraniami, gdzie, jeśli czegoś komuś brakuje, może po prostu wziąć. Dla potrzebujących pomocy jest punkt medyczny. Tam znajduję schorowanego Syryjczyka. Ma ok. 30 lat i duży problem z nogą. Próbuje odpocząć, zanim pójdzie dalej.

Nikt nie zatrzymuje się tutaj na dłużej. Po krótkiej przerwie migranci ruszają dalej. Kierują się w stronę granicy z Serbią. Do niej jeszcze kilka kilometrów, które trzeba pokonać pieszo.

Przyłączam się do grupy, która idzie w stronę granicy. Niechętnie rozmawiają, ale wiem, że idą z Syrii. Opowiadają, co musieli sprzedać – samochód, dom, ile tysięcy dolarów zostawili w Turcji. Już im niewiele zostało. Na myśl o domu dzieci opowiadają o ogrodzie. Okazuje się, że cała ta grupa jest rodziną. Dochodzę do granicy i zawracam, by udać się na przejście graniczne, którym mogę przejechać. Nim to robię, widzę, że oni już idą dalej.

Serbia

Dalej

– 10 EURO?! – pytam z niedowierzaniem

– Tak.

– Za 3 kilometry, tak?

– Tak. I to od osoby.

W taksówce mieszczą się cztery osoby, które płacą łącznie 40 euro. Wymęczonych drogą lokalni kierowcy z chęcią podwiozą do punktu, z którego ruszają autokary na granicę z Chorwacją albo do Belgradu. Pakiet rodzinny kosztuje blisko 200 zł. Mimo tak wysokiej ceny wiele osób z niego korzysta. Niektórzy negocjują, choć kierowcy nie zachowują się zbyt miło, ale jest to dla nich szybki, łatwy i spory zarobek. Samochody jeżdżą agresywnie, trąbią. W powietrzu czuć dużo nerwów, droga jest ciasna. Najspokojniejsi są żołnierze. Lufy karabinów leniwie dotykają ziemi. Rozglądają się, czy wszyscy idą w dobrą stronę i nie zmieniają trasy. Taksówki mogą zabierać ludzi od punktu kontroli. Za żołnierzami jest strefa przygraniczna i wjechać tam mogą tylko samochody z zezwoleniem. Jeden kierowca pyta mnie, czy nie chcę jechać prosto do Belgradu. Słyszę, że ten kierunek oferuje też innym.

Autobusy ustawione są między Miratovcami a Preševem. Kierowcy oczekują na swoją kolej. Pobliskie sklepiki przeżywają oblężenie. Ludzie kłębią się i kupują pospiesznie, nim ruszą dalej. Większość jedzie prosto na granicę z Chorwacją.

Droga Bałkańska - odcinek przez Serbię

Dworzec główny w Belgradzie. Przesiadam się tu, aby dotrzeć do kolejnej granicy – właśnie z Chorwacją. Moją uwagę przykuwają dwa namioty. Wchodzę do parku, widzę kolejne. To Park Bristol – centrum stolicy Serbii – a w nim małe miasteczko. Jest punkt informacyjny, oznaczenia w wielu językach, dwa namioty z jedzeniem i piciem. O punkt oparta jest tablica, na której widać informację: „Croatia open”. Jeszcze kilka tygodni temu uchodźcy udaliby się na północ, do Horgoš, położonego w pobliżu granicy z Węgrami. Dzisiaj jadą na wschód – do Šid.

Węgry

Dalej

W sierpniu 2015 r. świat obiegły zdjęcia z dworca Keleti. To był punkt kulminacyjny medialnego kryzysu uchodźczego. Rząd węgierski od dawna prowadził kampanię antyimigracyjną, strasząc m.in. tym, że uchodźcy zabierają pracę Węgrom. Plakaty wiszą jeszcze w kilku miejscach stolicy. Jednak łatwiej straszyć czymś, czego nie widać. Nikt nie przewidział, że wraz z chaosem wokół dworca, narodzi się też dużo solidarności.

Aktywiści organizują nielegalne schroniska. Ludzie spontanicznie przynoszą odzież i obuwie. Z dworca Keleti pociągi odjeżdżają sprawnie. Policja ustawia w kolejkach chętnych. Teraz jest tam względny spokój.

Na Węgry przyjechali też dziennikarze z całego świata. Przed Keleti, na ścianach wejścia do metra, są dwa napisy – „Welcome to Budapest” i „I want to go to Germany”. Obok nich bawiła się dziewczynka. Na widok aparatu odsunęła się z uśmiechem i wyraźnie zasygnalizowała, że nie chce być w kadrze. Zrobiłem zdjęcie, gdy odeszła. Po chwili podeszła dziennikarka z Australii. Wymusiła na małej, by wróciła i stanęła do zdjęcia. Dziecko jak dziecko – posłuchało, ale uśmiech znikł z jej twarzy. W pobliżu nie było jej rodziców, nikogo, kto miałby prawo interweniować. Jedna fotografia może zmienić całą narrację. W 2015 r. zdjęcie martwego chłopca na plaży tak właśnie zadziałało.

Za to w obozie w Röszke panował chaos. Jedyna pomoc udzielana była przez organizacje pozarządowe. Wystraszeni ludzie pchali się do autobusów. Wokół panował krzyk i ścisk, a dzieci podawane były między ludźmi. Dużo się mówi o agresji policji. Ale widać tu więcej nerwów, stresu i pośpiechu niż przemocy.

Jeszcze we wrześniu 2015 r. droga wiodła przez Budapeszt i dalej do Austrii. W międzyczasie ukończono „mur”, czyli w tym wypadku kolczaste ogrodzenie, a rząd węgierski zrobił wszystko, co mógł, aby powstrzymać uchodźców. Przejścia graniczne istnieją, ale główny nurt zmienił swój bieg – teraz migranci idą przez Chorwację.

Chorwacja

Dalej

W Bapskiej leje. W oddali widać ciąg namiotów. Obok flagi chorwackiej powiewa flaga UE. Po raz drugi widać ją na trasie bałkańskiej, ale teraz do celu zostały już tylko kraje unijne. Kiedy tu pytam o kierunek ich drogi, słyszę dwie odpowiedzi – Austria i Niemcy.

Przeważa ta druga opcja, ponieważ dużo dobrego o Niemcach słyszeli, przede wszystkim, że będą tam dobrze przyjęci. Pytają o Polskę – jak się żyje, co to za kraj, jaka waluta. Pytam o ich emocje. – Czy są szczęśliwi, że już tak blisko? Tak – słyszę. Ale są też zdenerwowani. Nie wiedzą, co będzie dalej. Boją się, że zostaną odesłani. Pytanie kogoś, kto maszeruje tyle kilometrów, zostawiwszy wszystko za sobą, o to, jak się czuje, wydaje się infantylne. Łamie jednak bariery i pozwala się otworzyć. Wśród zmęczenia i czasem niechęci do rozmowy pojawiają się historie.

Autobusami z granicy grupy przejeżdżają do Opatowca. Tutaj wszystko wygląda na obóz bardziej wojskowy niż dla uchodźców, głównie za sprawą dużej liczby strażników. Gdyby nie namioty pracowników humanitarnych na zewnątrz, można by ich w środku w ogóle nie zauważyć.

Na teren obozu można wejść tylko z kierownikiem. Czekają jeszcze dwie ekipy stacji telewizyjnych. Jest ósma, kierownik będzie o dziesiątej. Pytam, jak wygląda dalsza trasa migrantów – stąd jadą autobusami do najbliższej stacji kolejowej i dalej pociągiem na granicę ze Słowenią.

Próbuję policzyć, ile kosztuje dotarcie z Turcji do Niemiec. Mam absolutnie sprzeczne dane, ale usiłuję ułożyć tę najtańszą wycenę za osobę:

– Turcja – wyspa Grecka – od 800 do 3000 USD,

– wyspa grecka – Grecja kontynentalna – od 4 do 20 EUR za prom,

– autobusy na granicę z Macedonią – od 3 do 15 EUR,

– pociąg w Macedonii – dziś już 20 EUR,

– autobusy w Serbii – około 5 EUR

To tylko sam transport. Najgorzej jest z Turcją. Próbowałem uzyskać potwierdzenie jednej kwoty, ale każdy podaje inną. Pracownicy UNHCR zapytani o to, na ile ich dane są prawidłowe, odpowiadają – „we do our best”, rozkładając ręce.

Rozmawiam z ojcem dwójki dzieci. Jeszcze dwa dni temu byli po stronie tureckiej.
– Trwało to wieki – mówi – cały czas trzymałem je kurczowo, bojąc się, że łódź się przewróci.

To najcięższy moment podróży. Wszystko załatwili w kilka dni z przemytnikami. Dwie godziny później stoją na stacji i odjeżdżają pociągiem w stronę Harmicy. Policjanci nerwowo zabraniają robić zdjęcia. Ale patrzenie nie jest zakazane, więc na stacji można postać.

Dokąd?

Dalej

Na dworcu w Wiedniu dobiega północ, pociągi już nie kursują, wszystko pozamykane. Na ławkach i pustych krzesłach restauracyjnych kilkadziesiąt osób próbuje zasnąć. Pierwsze pociągi, już regularne a nie specjalnie podstawione, odjadą około 5 rano.

Przy jednym stole rozmawia grupa młodszych mężczyzn. Przejechali przez Słowenię – granicę w Dobovej i Šentilj. Są już u celu. Ostatnim pociągiem udadzą się do Niemiec. Widać uśmiech na ich twarzach, ale i potworne zmęczenie. Pytam – co dalej?

Nikt nie potrafi odpowiedzieć.

Najostrożniejsze szacunki mówią, że drogę bałkańską do dzisiaj pokonało:

0