Siedzieliśmy sobie  w naszym mieszkaniu w Buenos Aires. Mijały wówczas dwa tygodnie od naszego przylotu do Argentyny. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że pojechalibyśmy gdzieś. Mieliśmy w planach Iguazú i Urugwaj, no i oczywiście tangowe Buenos Aires, ale nagle zaświtała nam myśl, a może pojechalibyśmy dalej, na dłużej i przejechali Rutę 40. Widzieliśmy same plusy – poznanie prawie całej Argentyny z bliska, zobaczenie nieziemskiej natury, spędzenie dwóch miesięcy w drodze i znalezienie wreszcie czasu dla nas, rodzinnie. Plan był idealny, tylko co kierowca musiał się w nim odnaleźć.

W momencie, gdy wpadliśmy na ten pomysł, stwierdziliśmy, że jest genialny, no i że oczywiście jedziemy. Otrzeźwienie przyszło dopiero wtedy, gdy mieliśmy wynegocjowaną dobrą cenę za wypożyczenie samochodu i musieliśmy bukować bilety na samolot do Salty. Wtedy delikatnie spanikowałam, bo zrozumiałam, że to dzieje się naprawdę. W związku z tym, że to ja miałam być kierowcą, staraliśmy się wybrać trasę, która nie będzie ponad moje siły. (Tak naprawdę wówczas myśleliśmy. Dopiero później okazało się, że chętnie pojechałabym jeszcze dalej.) Najpierw myśleliśmy, że wystartujemy z Buenos i zostawimy samochód w Ushuaia, a stamtąd wrócimy samolotem. Niestety ta opcja okazała się niewyobrażalnie droga w związku z tym, że miejsce wypożyczenia i oddania samochodu były oddalone od siebie o ponad 3000 km. Wypożyczenie w Buenos i oddanie w Buenos wówczas wydawało mi się niemożliwe. Byłam pewna, że nie dam rady, że to niepotrzebnie wydłuża naszą drogę. W końcu zdecydowaliśmy, że wypożyczymy samochód w Salcie, bo jest ona już całkiem blisko Ruty 40, a po drugie – widziałam jak jeżdżą kierowcy w Buenos i nie chciałam od razu zaczynać z jakimś obtarciem czy wgnieceniem na koncie.

Jednak – nim doszło do wylotu – najpierw przyszło moje zwątpienie. – To ja miałam być kierowcą, który wiezie całą rodzinę i jest za wszystkich odpowiedzialny. Żeby wypożyczyć samochód, trzeba mieć prawo jazdy przynajmniej od 2 lat. Ja ma je od 9 lat, zdane za pierwszym razem, ale co z tego – nigdy tak naprawdę nie jeździłam. – Tylko czasami, tylko okazjonalnie. Przed wyjazdem do Argentyny nie wiedzieliśmy, że przejedziemy Rutę 40, ale braliśmy pod uwagę, że wynajmiemy samochód, więc umówiłam się na cztery jazdy doszkalające. Chciałam poczuć się lepiej i zobaczyć, jak sobie radzę. Instruktorzy wyrażali się w miarę pochlebnie na temat tego, co robię na drodze, więc czułam się ok. Jeżeli jestem w stanie jeździć po Warszawie w godzinach szczytu, to może bezludną rutę też przejadę – myślałam sobie. Pewności jednak wtedy jeszcze nie miałam. Dużo bardziej niż własnych umiejętności bałam się organizacji tej drogi i tego, że przecież jedziemy z Amelią, więc co będzie, gdy ona co chwilę będzie płakać, że chce cyca, zabawy, przytulenia, a ja będę musiała prowadzić? Na szczęście okazało się, że wszystko da się pogodzić, żeby każdy uczestnik wyprawy był zadowolony.

No ale skąd ta „baba”?

Nienawidzę jak ktoś mówi, obserwując zachowanie na drodze innego samochodu, że za kółkiem na pewno siedzi „baba”, choć muszę się przyznać, że czasami też wpadam w tę pułapkę i zdarza się (niestety), że mam rację. Jestem przekonana, że argentyńscy kierowcy mieli ze mną podobnie.

Przez te 13 000 km, które przejechałam przez Argentynę i Chile, nie raz czułam się jak „baba”. Nie pamiętam nawet, ile razy miałam się popukać w głowę, otrąbiono mnie strasznie, bo w mniemaniu kogoś jechałam za wolno albo zawracałam w miejscu, gdzie nie ma zakazu zawracania (ale podobno przyjęto w tym miejscu nie zawracać, a ja przecież nie znałam prawa zwyczajowego), czy ustępowałam pierwszeństwa na równorzędnych skrzyżowaniach, gdy miałam samochody nadjeżdżające z prawej strony. W Argentynie niestety za dużo jest rzeczy zwyczajowych. Tak jest też z pierwszeństwem przejazdu. Oni wiedzą, kto ma pierwszeństwo, ale przyjezdni już niekoniecznie.

Kiedyś myślałam, że najgorzej jeździ się w Gruzji, Rosji, na Ukrainie czy Białorusi, ale nie. Byłam tam i zgadzam się, że nie są to kraje idealne, piesi są tam traktowani marginalnie, bo przecież samochody są ważniejsze, często trzeba przebiegać przez ulicę, bo nie ma przejść dla pieszych, ale nie widziałam, żeby ktoś trąbił na matkę z dzieckiem w wózku, idących przepisowo po pasach na zielonym świetle, czy przejeżdżał kilka centymetrów obok w zawrotnym tempie. I to nie był wypadek przy pracy. Tak było zawsze i wszędzie.

Brak kultury przekładał się też na to, że można było spędzić pół godziny, żeby wyjechać z miejsca parkingowego znajdującego się tuż przy drodze. Nawet wyjście Kuby na ulicę i próba zatrzymania samochodów nie zawsze działały. Do tej pory nie wiem, skąd biorą się takie chamstwo i agresja za kierownicą. Akcja Stop Wariatom Drogowym miałaby tam podatny grunt. Pocieszające jest jednak to, że tak było tylko w miastach. Na Rucie 40 było genialnie. Poczuliśmy takie totalne zaprzeczenie miejskości. – Kierowcy byli zawsze mega uprzejmi. Gdy zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby dać Amelii jeść, często ktoś podjeżdżał i pytał, czy wszystko ok. Z kolei, gdy jechaliśmy, wielokrotnie samochody z przeciwka witały się z nami, dając znaki dźwiękowe lub świetlne. I to było super. Co ciekawe – bardzo niewiele widzieliśmy kobiet za kółkiem i wcale się temu nie dziwię.

Oczywiście nie jestem święta i w związku z tym, że jestem kobietą, to pierwiastek „baby” posiadam i mam kilka grzechów na sumieniu:

– mimo iż nasz samochód wrócił do wypożyczalni w dobrym stanie (jak na przejechanie 13000 km Rutą 40 w dwa miesiące przy różnych warunkach pogodowych, rzekach, pyle, brudzie, kamieniach, które stale obijały się o jego karoserię), to nie był to stan idealny, choć ja miałam tylko jeden ciężki grzech na sumieniu. – Pierwszego dnia na parkingu pod naszym hostelem, gdzie nie było absolutnie żadnego samochodu, nie zobaczyłam słupka i lekko zarysowałam prawą stronę. Po tym fakcie już wyluzowałam totalnie,

– raz nie zauważyłam kontroli i dopiero po kilkunastu sekundach spojrzałam w lusterko i okazało się, że za mną trąbią i machają. Co zrobiłam – zawróciłam poboczem pod prąd, wykręciłam tuż przy policji i zatrzymałam się w idealnym miejscu do kontroli. Nie zwrócili mi nawet uwagi, tylko się uśmieli,

– nie wiedziałam (na początku), że żółty kolor krawężnika oznacza, że nie można się tam zatrzymywać. Raz tak zrobiłam i dostałam słowne upomnienie od policji,

– przy granicy chilijskiej skręciłam pod prąd (nie były to wyraźne oznaczone kierunki jazdy) i tu też dostałam słowne pouczenie.

Przez ten cały czas nie dostałam jednak żadnego mandatu, co uważam za wielki sukces. :)

Z rzeczy, na które nie miałam żadnego wpływu, to w Ushuaia ktoś w nocy przejechał jakimś ostrym narzędziem po naszym bagażniku i zrobił solidną rysę. Na szczęście w wypożyczalni powiedzieli, że to nic takiego i nie musieliśmy im płacić. Nie przejęli się także tym, że tuż na zakończenie naszej drogi, gdy tylko wjechaliśmy do Buenos, od razu jakiś koleś wjechał nam w tył na światłach, bo zapatrzył się akurat na swojego i-Phone’a. Oczywiście przyznał się do winy, dał namiary na siebie i swoją polisę.

Reasumując, cała ta podróż była dla mnie nieziemskim doświadczeniem. Powiem Wam szczerze, że niesamowite jest to uczucie, gdy boisz się czegoś bardzo, masz traumę z tym związaną i nagle odważasz się to zrobić. Teraz nie boję się niczego i mogę jechać nawet na koniec świata. A sorry, tam już przecież dojechałam :)