Jakieś sto kilometrów za Mendozą, droga 40, którą jedziemy, rozdziela się na trzy nitki. Mapa papierowa pierwsza mówi – jedźcie w lewo, papierowa druga – środkiem, google – jedźcie w prawo. Głupiejemy i patrzymy na tabliczki – te też nie są spójne. Wszystko przez to, że Ruta 40 nadal zmienia swój bieg, a rząd argentyński próbuje zmienić jej finalną trasę, aby przebiegała przez rejony bardziej turystyczne. Nim to jednak uczyni, sporo miesza.

Jakby nie było, każda z tych dróg jest ostatecznie prawidłowa. Decydujemy się jechać w prawo dzięki czwartej mapie Ruty40, którą dysponujemy. A wydawałoby się, że jechanie jedną drogą z góry na dół jest tak proste, że żadnego wspomagania nie wymaga :)

Największy plus jest taki, że ruch topnieje. Już za Mendozą, za skrzyżowaniem z drogą 7 i rejonem winnic, znacznie się zmniejszył, a teraz wrócił do tego, który znaliśmy sprzed San Juan, czyli mija nas jeden samochód na godzinę. Po dwóch dojeżdżamy do San Rafael i tu zatrzymujemy się na noc. Jest już późno i koncentrujemy się na dniu jutrzejszym, więc szybko idziemy spać.

Rano budzi nas Amelka i zaczynamy poranny taniec – ja pakuję i układam wszystko w bagażniku, Ania próbuje coś wrzucić na bloga.
Amelka się bawi kamerami i sprzętem. Normalnych zabawek jakoś nie lubi. Jemy śniadanie i wychodzimy tak, żeby drzemka najmłodszej była już w samochodzie.

Pierwszy odcinek drogi prowadzi nas do Malarque. Tutaj zatrzymujemy się na szybkiego hamburguesa i mkniemy dalej, gdyż chcemy dojechać do jaskiń, które wypatrzyłem na jednej z map. Jednak na 10 kilometrów przed nimi droga się urywa, stoją słupy zakazujące wjazdu. Idę się zatem przejść i zobaczyć, czy można to objechać. Faktycznie od naporu wody zawalony jest wielki fragment drogi. Na poboczu stoi parę ciężarówek, a kierowcy nerwowo ze sobą rozmawiają. Wyciągam mapę i faktycznie nie wygląda to za dobrze. Droga na około to dodatkowe 150 kilometrów, a przy ich warunkach to prawie trzy godziny. Jedna rzecz się jednak nie zgadza – numeracja. Idę zatem dalej, sprawdzić, dokąd prowadzi boczna droga. Przechodzę dwieście metrów i widzę wielki czerwony szyld “desvio”, czyli objazd, który prowadzi do naszej drogi :)

Ucieszony tym faktem wracam i kieruję Anię na piaskowo-kamienistą drogę. Po 10 minutach pojawia się skręt na “Caverna de las Brujas”, więc zbaczamy z głównej drogi. Przez pół godziny pniemy się w górę, by w końcu zbliżyć się do jednej, w której z daleka widać mały otwór – to wejście do jaskini. Całość zajmie nam blisko dwie godziny, ale wpierw musimy się upewnić, że dzisiaj działa. Widzimy grupę ludzi, którzy jedzą obiad i szukamy strażników parku. Kiedy odrywamy jednego od jedzenia, szybko nas rozczarowuje. Obsługują tylko wycieczki zorganizowane, indywidualna osoba bez uprzedniej rejestracji parę dni wcześniej w Malarque nie może. Ma komplet i nie może wpuścić więcej osób. Próbujemy różnych wdzięków, metod nacisku, ale jest uparty i nic nie możemy zrobić.

Zły wchodzę na górę, żeby chociaż zajrzeć do środka od wewnątrz i nie pozostaje nam nic innego, jak jechać dalej. Przed nami jeszcze ponad 200 kilometrów, które prowadzą do Chos Malal. Jest już po 15, więc będziemy znów późno, ale to ostatni taki długi etap naszej podróży. Od jutra czekają nas znacznie krótsze odcinki.

A na zakończenie mieliśmy jeszcze kontrolę policji, ale tu oddaję głos Ani:

Tym razem tutejsi policjanci zapamiętają nas na długo. Żywiołowo przemknęłam obok policyjnego patrolu, szczęśliwa, że niczego od nas nie chcą. Traf chciał, że po przejechaniu jakiś 30 metrów końcem oka spojrzałam w lusterko. A tam policjant i policjantka żywiołowo machają – ewidentnie w naszą stronę. Przez moment miałam przed oczami wizję pościgu po krętej argentyńskiej drodze nr 40 i ucieczkę przed radiowozem na sygnale. Brzmi ciekawie, ale stwierdziłam, że jednak zawrócę. I jak ja to zrobiłam?– Po prostu zawróciłam poboczem pod prąd, wykręciłam na wstecznym przy policjantach, bo nie udało się zawrócić na raz i zatrzymałam się w idealnym miejscu do kontroli – Cały czas nie mogę uwierzyć, że to się wydarzyło. Kuba prawie skonał ze śmiechu :)