O dziewiątej rano jesteśmy umówieni w naszej wypożyczalni. Odbieramy po drodze pranie, bo czyste rzeczy przydadzą się w dalszej podróży, i stawiamy się punktualnie. Po chwili zjawia się miła pani z kluczykami i zaczynamy całą procedurę. Pół godziny później podpisujemy ostatnie papiery i zastanawiamy się, jak wyjechać z tej ciasnej uliczki.

Negocjacje w sprawie samochodu trwały długo, ale zakończyły się sukcesem. Dostaliśmy dobry model ze sporą zniżką i do tego kategorię wyżej. Sami jesteśmy zaskoczeni, że tyle w nim miejsca, choć nie jest to wielki SUV. Najważniejszy jest jednak bagażnik – i na nasze szczęście – trafił nam się olbrzymi. Nie musimy nic upychać, wszystko się mieści a nawet zostaje jeszcze odrobina miejsca.

Z Salty udaje nam się wyjechać bez problemu i już od samego początku jesteśmy zaskoczeni, że na głównej drodze jest taki mały ruch. Mija nas jeden, może dwa samochody na pięć, dziesięć minut. Im dalej w góry, tym właściwie ruch zanika. Kierujemy się do San Antonio de los Cobres i kilkadziesiąt kilometrów za to miasto, by tam wjechać na Rutę 40 i rozpocząć podróż w dół Argentyny.

Po drodze często mijamy tory Tren a las Nubes, czyli pociągu do chmur. Jedzie on też z Salty na północ, toczy się wolno i trzeba przyznać, że ci, którzy nim jadą, na pewno czują się dobrze, bo mają oszałamiające widoki. Nie wiemy, jak często on kursuje, ale ani razu na niego nie wpadamy.

Po godzinie drogi stajemy przed rozwidleniem, bo nie możemy dokładnie stwierdzić, którą drogę mamy wybrać. Ania karmi Amelkę, a ja idę się przejść i zobaczyć, czy pojawi się jakiś słupek oznaczający dalszą drogę. Niestety nie pojawia się. Za to mijają nas cztery samochody, ale jest remis – dwa pojechały w prawo i dwa w lewo. Ostatecznie zapada decyzja, że pojedziemy w prawo. Nagle zatrzymuje się duża ciężarówka, wysiada z niej miły gość, przedstawia się jako Antonio i pyta, czy wszystko okej. Odpowiadamy, że jasne, ale też przy okazji pytamy, czy może wie, w którą stronę jechać. Kieruje nas w prawo – tak jak chcieliśmy, dodając, że to znacznie lepsza trasa. Machamy sobie na pożegnanie i widzimy tylko kłęby kurzu wydobywającego się spod kół jego samochodu.

Bardzo często się zdarza, że kiedy przystajemy, jeśli pojawi się jakiś samochód, to zwalnia i kierowca daje jakieś znaki, pytając, czy czegoś nie potrzebujemy. Dookoła nie ma żadnego zasięgu, a na tej części trasy nie ma też takich specjalnych stanowisk, skąd można wezwać pomoc. Można liczyć tylko na siebie albo na innych podróżnych.

Mijają dwie godziny i wjeżdżamy w końcu na Rutę 40. Jej północna część jest w najgroszym stanie. Od Mendozy w dół, na tej części bardziej turystycznej, jest teraz sporo asfaltu, ale tutaj możemy o nim tylko pomarzyć. W paru momentach kamienie boleśnie kaleczą nasze podwozie, a my tylko zaciskamy zęby, nasłuchując, czy wszystko w porządku.

Mijamy Viaducto La Polvorilla

Mijamy Viaducto La Polvorilla

Jedziemy i jedziemy, aż w końcu wyłania się przed nami Viaducto la Porvolilla, czyli największy wiadukt kolejowy na Rucie. Jeździ nim wspomniany pociąg do chmur. Obok znajduje się nawet “punkt gastronomiczny”, czyli woda, kola i mocno twarde empanady. Pan nawet nie zwraca na nas uwagi, widząc, że raczej nie skorzystamy z jego sklepiku i dalej zajmuje się swoim ogródkiem. Towarzyszą mu dwa mocno ospałe psy, które budzą się, gdy próbuję odpalić drona. Wiatr jest jednak silny i po paru próbach nie chcemy ryzykować.

Stąd już tylko czterdzieści minut i dojeżdżamy do San Antonio de Los Cobres, które – muszę przyznać – rozwala mi mózg. W środku miasta jako pierwsza wyłania się wielka antena satelitarna. Na telefonie pojawia się jedna kreska i ikonka GPRS. Dawno takiej nie widziałem :) Całe miasto otoczone jest górami, do tego mamy parę rzędów takich samych domków, kilka małych kościołów i parę spożywczaków, gdzie króluje kola, pieluchy i sztuczne mleko. Serio. Jesteśmy na wysokości ponad 4000 metrów i zaczynamy to czuć.

Dojeżdżamy do San Antonio

Dojeżdżamy do San Antonio

Wjeżdżamy do San Antonio de los Cobres

Wjeżdżamy do San Antonio de los Cobres

Serio?

Serio?

Mega antena w środku miasta

Mega antena w środku miasta

"Centrum" :)

„Centrum” :)

W poszukiwaniu noclegu

W poszukiwaniu noclegu

Szukamy naszego hostelu, gdy nagle pani policjantka gwiżdże na nas gwałtownie. Zatrzymujemy się, a ona uprzejmie informuje nas, że jedziemy pod prąd. Z uśmiechem odpowiadamy, że to tak ze zmęczenia, i pytamy, czy nie wie może, gdzie jest nasza noclegownia. Kieruje nas we właściwym kierunku i gdy znajdujemy nasze miejsce, okazuje się, że jest zamknięte. Czyli jednak wymiana maili okazała się nieskuteczna.

Zawracamy do innego hotelu, który mijaliśmy – okazuje się bardzo drogi i cały zajęty, ale znowu dostajemy wskazówki do innego miejsca. Zajeżdżamy tam i wesoła rodzinka mówi, że mają jeden wolny pokój i dodatkowo mogą nas ugościć kolacją. W to nam graj, bo brzuchy już dają znaki od kilku godzin. Zrzucamy rzeczy do pokoju i idziemy coś przekąsić.